Artykuły » Cuda i Łaski Boże - nr 11/71 listopad 2009 » Boża odpowiedź

 

Boża odpowiedź
 
Odkąd pamiętam w moim domu rodzinnym były awantury, przekleństwa, złorzeczenia i rękoczyny. Przyczyn zapewne należy dopatrywać się wielu. Może to było pijaństwo ojca, może bieda, może brak nadziei.
   

    Były nas w domu trzy córki. Jako małe dziewczynki często bałyśmy się powrotu ojca do domu. Wielokrotnie uciekałyśmy po nocy z mamą do sąsiadów przed agresją ojca, który groził nożem czy siekierą. Obraz takiego smutnego życia w wiosce, w której wszyscy się znają, byłby jednak niepełny i niesprawiedliwy, gdybym nie wspomniała, że były także dobre chwile. Pamiętam, jak mama woziła mnie w białej sukieneczce na majówki, gdzie sypałam kwiatki; jak tato zrobił dla moich lalek drewniane łóżeczko. 

   Tak naprawdę to byli dobrzy ludzie, tylko życie mieli ciężkie, pełne trosk, których nie umieli razem rozwiązać, uparci oboje i rozczarowani.

Dorosłam
    Wyjechałam ze swego domu. Z rodzicami pozostała jedna siostra. Założyłam rodzinę. Przez wiele lat z daleka obserwowałam życie moich rodziców. Nie zmieniło się. Każdy pielęgnował swoją gorycz, złorzeczenia nie milkły. Bardzo nad tym bolałam. Próbowałam pokazać im, że można żyć inaczej. Że należy wybaczać i prosić o wybaczenie. Nasze życie doczesne jest tylko powrotem do domu Ojca i należy tak żyć, aby przede wszystkim Boga nie obrażać. A On jest wszędzie. W drugim człowieku także. W ostatnim czasie coraz bardziej niepokoiło mnie, że rodzice są coraz starsi i mogą kiedyś odejść nie pogodzeni z Bogiem i ze sobą; że coraz mniej mam czasu, aby im uświadomić bezmiar zła, jaki wyrządzili sobie, swoim córkom, innym bliskim. Martwiła mnie nieobecność ojca w kościele, brak sakramentów. Myślę, że on jednak czuł taką potrzebę, ale znając swoje niegodziwości bał się wrócić do Boga. Bał się spróbować być dobrym.
Szukałam pomocy
    Mieszkam od nich daleko. Nie mogłam rozwiązywać ich problemów ani łagodzić ich konfliktów. Sama byłam bezradna, ale Pan Bóg nikogo nie opuszcza w potrzebie. Kiedy zwierzyłam się ze swoich trosk zaprzyjaźnionym Siostrom Albertynkom, one zaofiarowały mi swoją trzymiesięczną modlitwę. Rozpoczęły ją 1 października 2006 r. Zresztą wielu osobom świeckim i zakonnym jestem wdzięczna za modlitewną pomoc. Mojej cioci - siostrze zakonnej szarytce, księdzu proboszczowi W. M., braciom paulinom, przyjaciołom. Wspierali oni moje prośby, aby Pan Bóg Wszechmogący wprowadził tam spokój, miłość, zgodę i pojednanie. Nie minęły trzy tygodnie od tej decyzji i...
... zdarzył się wypadek
    To był piątek. Rozpędzony samochód potrącił ojca jadącego na rowerze. Wyjechał z domu w złości z obietnicą, że - jak wróci - wszystkich pozabija. Nie wrócił. Kiedy otrzymałam tę wiadomość, pierwszą moją myślą było: "zaczęło się". Zaczęło się coś dziać i że wyjdzie to na dobre. Przerażenie było - ale zgoda na taką drogę również. Powiedziałam: "Jezu, ufam Tobie. Ty wiesz co robisz". Stan ojca był tragiczny. Złamany kręgosłup i obrażenia wewnętrzne. Telefoniczne błagałam siostrę, aby przede wszystkim wezwała księdza. I tak się stało. Ojciec odbył spowiedź świętą, przyjął Komunię świętą i sakrament chorych. Teraz mogliśmy zająć się jego stanem fizycznym. Bardzo cierpiał. Zrobiono operację kręgosłupa. Był bezwładny od połowy. Bolała go głowa. Nic nie jadł. Nie mógł spać. Przyjmował wyłącznie kroplówki i środki przeciwbólowe. Przyjechałam do niego, kiedy tylko mogłam.
   
    Położyłam przy łóżku krzyż, obrazek Ojca Pio, różaniec. Ciocia założyła mu szkaplerz-medalik. Tej jednej nocy, kiedy jeszcze był przytomny, a ja siedziałam przy nim, nie zapomnę nigdy. To najpiękniejsze rekolekcje, jakie kiedykolwiek odbyłam. Nie znałam takiego ojca, nigdy tak się nie zachowywał. Mówił wyłącznie o Bogu. Był samym dobrem. Każdego odwiedzającego witał dobrym słowem. Każdemu powiedział coś miłego. Wszystko pamiętał. Przebaczył i prosił o przebaczenie każdego. Przy tym szpitalnym łóżku pojednał wszystkich. Nie złorzeczył, nie narzekał, nie skarżył się. Powiedział: - To, że nie zginąłem od razu znaczy, że Bóg chciał mi coś przez to powiedzieć.
Rzeczywiście

    Pan Bóg dał szansę nam wszystkim. Całej rodzinie. Dał nam ten czas, który służył zastanowieniu, przemyśleniu wszystkich spraw, zauważeniu, że możemy być dla siebie darem - nie ciężarem. Spraw doczesnych tata nie poruszał. Nie były już ważne. Ani dobytek, ani pieniądze, ani żadne rzeczy materialne. 

    - Bóg jest, ja widzę i słyszę - mówił. - To nie był sen, ja to widziałem. Święty Piotr i Sąd Ostateczny. Całe życie chciałem żyć dobrze. Nie chciałem, żeby były rozwody, zdrady. A teraz zobaczyłem, jak było naprawdę. 

   Nie wiem, co ojciec widział. Co zrozumiał i "jak to było naprawdę". Musiało być to wiarygodne i mocne, bo nigdy tak się nie zachowywał. Dla mnie, osoby wierzącej wszystko miało znaczenie. Wiatr, który bardzo wiał i słychać było bardzo wyraźnie jego szum. To, że ojciec leżał pod przykryciem nagi z przywiązanymi rękoma, żeby nie wyrwał kroplówek, Jego bezradność i zgoda na wszystko, później już niema, wzmagała u mnie wrażenie cierpień Ukrzyżowanego Chrystusa. Ocierałyśmy pot z jego twarzy i poiły. Był bardzo potulny. Za wszystko był wdzięczny. 

    - Bóg ci to wynagrodzi. Nie wiem jak, to Jego sprawa - usłyszałam tej nocy. 

   Chciał jeszcze żyć. Myślę, że teraz wiedziałby jak to robić. Prosił: - Jezu, daj mi dobry sen. To będzie znak, że będę żył.

Nie spał

    W ostatnią świadomą noc był bardzo niespokojny. Nogi miał bezwładne, rękoma natomiast bez przerwy machał jakby oganiając się. Metalowy szkaplerz urażał Go i prosił, żeby zdjąć. Powiesiłam go nad łóżkiem. Przyłożyłam za to swój z materiału i wołałam: "Maryjo, ratuj!". Był jak dziecko. - Mama mi powiedziała: "Synku, prześpiewałeś całe życie". 

   Co to zdanie znaczyło musiałby wyjaśnić sam. Ja nie śmiałam o nic pytać. Pierwszy raz w życiu zaniemówiłam. Jedynie mogłam obserwować, służyć i towarzyszyć. Odbywało się jakieś misterium. Byłam jedynie widzem. Mogłam się jedynie modlić. Robiliśmy to razem głośno po raz pierwszy w życiu. Odmówiliśmy tej nocy "Wierzę w Boga", "Ojcze nasz", "Zdrowaś Maryjo" i niezliczone różańce i koronki przerywane prośbą: "pomóż mi podnieść głowę, daj mi pić". Rano poprosił o powtórne nałożenie szkaplerza. Nie wiem co się stało, nie przeszkadzał mu już? Następnego ranka stracił przytomność. Ja natomiast przeczytałam czytania z Biblii przeznaczone na ten dzień: (1 J 2,13-15) - "Piszę do was, ojcowie, że poznaliście Tego, który jest od początku. Piszę do was, młodzi, że zwyciężyliście Złego" (...) 

   Te słowa wprawiły mnie w zdumienie. To nic, że pomyliłam Ewangelię św. Jana z 1 Listem św. Jana! Najważniejsze zdanie się wyłoniło: zwyciężyliśmy Złego! 

   Kolejnej nocy towarzyszyła mu mama. Siedziała przy jego łóżku, pierwszy raz od wielu lat trzymała go za rękę, wycierała twarz, mówiła spokojna, że słucha. Mocno przyciskał dłoń mamy do twarzy. Ze czcią całował medalik. Zmarł 10 listopada, gdy odmawiałam Anioł Pański.

To znowu był piątek

    Przez chwilę na jego twarzy zobaczyłam blask niebiańskiego szczęścia. Przy jego trumnie zebrało się niewiarygodnie dużo ludzi. W pobliżu znaleźli się nawet tacy, którzy nie wiedzieli o jego śmierci. Modlitwy trwały nad jego otwartą trumną dwa dni. Bogu w Trójcy Jedynemu dziękuję za to, że Ojciec przyjął sakramenty święte, dzięki którym ten czas stał się dla niego czasem nawrócenia, pokuty, żalu i przebaczenia; skruchy i wiary w lepsze życie. Bóg wysłuchał mojej prośby. Tak dzisiaj to widzę. Teraz wiem, że zawsze nas wysłuchuje, ale najlepszy sposób postępowania wybiera sam. Najlepszy dla naszego zbawienia, bo takie jest nasze przeznaczenie i taki zamiar wobec nas. Siostry modlą się nadal. 

   To były bardzo trudne, ale piękne i samotne chwile. Żył źle, ale umierał pięknie. Dla wszystkich zostawił świadectwo ostatecznego wyboru prawdy i życia. Cud odkupienia. Pogodził wszystkich przy swoim łóżku i takim go zapamiętam. Kocham cię, Tato, i dziękuję. 

    gk, mp