Artykuły » Cuda i Łaski Boże - nr 11/71 listopad 2009 » Proście, a będzie wam dane ...

 

Proście a będzie wam dane...
 
Pani Maria pochowała już swoich rodziców. Myśli jednak o nich codziennie. Ich odchodzenie było dla niej doświadczeniem Bożej miłości i dobroci. Bliskość wcale nie niknie wraz ze śmiercią. Kobieta dzisiaj już wie, że Pan Bóg wysłuchuje absolutnie każdego człowieka. Wystarczy tylko westchnąć "Panie Boże", a On ma moc każdą rozpacz zamienić w radość.

 

 
Tadeusz i Leokadia Bieńkowscy
Fot. arch. dom. M. Bieńkowskiej

    -Wszystko zaczęło się w 1993 r. od doświadczenia umierania ojca pani Marii - Tadeusza. Lekarze nie dawali mu żadnych szans na przeżycie: ani przed operacją, ani po operacji, ani w dwa tygodnie później. W dniu operacji ojca pani Maria wracała do domu zrozpaczona. 

- Całą drogę płakałam i mówiłam: "Boże, nie jestem gotowa na śmierć mojego ojca. Ale jak skończę 50 lat, to wtedy będę taka dorosła, że na pewno z jego śmiercią się pogodzę. To było 6 grudnia. Nie kojarzyłam jeszcze wtedy, że to prezent od św. Mikołaja. Po miesiącu okazało się, że mój ojciec wyszedł ze szpitala zdrowy i żył jeszcze siedem lat. W 2001 r., w dniu, w którym kończyłam 50 lat, robiłam wielką wystawę w Krakowie. Kiedy rano zatelefonowała do mnie mama z wiadomością, że tato się gorzej poczuł i zabrali go do szpitala, wiedziałam, że nadszedł czas. Zrozumiałam wszystko. Ojciec zdążył się ze mną pożegnać, a podając mi rękę tak ją uścisnął, że uwierzyłam w życie wieczne. Uświadomiłam sobie, że jestem kontynuacją jego istnienia i żegnamy się tylko na jakiś czas. Rano ojciec już nie żył, a ja dziękowałam Bogu, że wysłuchał mojej prośby - wspomina Maria, artysta malarz.

Mama

    Potem, w 2007 r., zachorowała mama Leokadia. Pani Maria wiedziała już, że Pana Boga można prosić o wszystko. Nie wiedziała jednak, że mama jest ciężko chora. Wprawdzie dużo wcześniej miała raka, usuniętą tarczycę, ale wyniki dobre. Miesiąc przed swoją śmiercią mówiła o odchodzeniu. 

    - Mówiłam wtedy do mamy: Mamo, mówisz o odchodzeniu, a ty najpierw musisz się zestarzeć, muszę się tobą opiekować. Nie rozumiałam, że człowiek wie w środku, że to koniec, ale zawsze jest zaskoczony, że to już teraz. Trzeba umieć czytać każdy znak, umieć słuchać ludzi, którzy odchodzą, bo oni naprawdę o tym wiedzą. Trzeba wykorzystać te ostatnie chwile czy na pojednanie, czy na okazanie miłości. Jechałam na plener nad morze, więc mama pożegnała się ze mną. Jeszcze zamknęła za mną bramę. Dokładnie po tygodniu zadzwonił mój brat z wiadomością, że mama źle się czuje. I pojawiła się znajoma już pewność, że to dla mamy koniec. Szukając otuchy otworzyłam Pismo Święte. Najpierw przeczytałam w Księdza Amosa zatrważające słowa: Zamienię święta wasze w żałobę, a wszystkie wasze pieśni w lamentacje, później pocieszający Psalm 41 Pan go pokrzepi na łożu boleści, podczas choroby poprawi całe jego posłanie i skończyłam na chwalebnym Psalmie 150: Alleluja, Chwalcie Boga, Alleluja. Zastanawiałam się, co Bóg chce mi powiedzieć? Przerwałam pobyt nad morzem, natychmiast wróciłam i okazało się że mama ma raka przełyku, jej stan jest bardzo ciężki, od tygodnia nic nie je. Wracając zauważyłam między Warszawą a Radomiem sanktuarium Matki Boskiej Pocieszenia w Błotnicy. Zawiozłam tam mamę i obiecałam, że będę tam przyjeżdżać prosić o jej zdrowie. Mama powiedziała: wiesz, dawno temu byłam tu z tatą na przedślubnej pielgrzymce. Wiozłam ją więc na spotkanie z ojcem, na nowe zaślubiny już w tym drugim świecie. Po powrocie stamtąd powiedziała: powinnam być smutna, bo przecież wiem, że odchodzę, a jestem taka radosna. Wymusiłam na lekarzu przyjęcie jej do szpitala, ponieważ nie będąc w stanie jej w żaden sposób pomóc, chciałam, żeby dawali jej kroplówki. Przyjęli ją, a mnie lekarz opowiedział o strasznej śmierci, jaka ją czeka, o umieraniu śmiercią głodową i bezsilności, jaka czeka nas. Zabraliśmy ją do domu. I wtedy przeżyłam dwa najpiękniejsze dni z mamą w całym życiu. Ona pisała poezje. Przez dwa dni mówiła mi swoje wiersze. Żegnała się. Zobaczyłam wtedy świat jej oczyma, zobaczyłam, jak ona słowami malowała pejzaż. Mówiła te wiersze z pamięci, one zupełnie inaczej wtedy brzmiały. To były niezwykłe dwa dni - wspomina pani Maria.

   
U Patronki Dobrej Śmierci

    W tym czasie pani Maria musiała wyjechać na północ Polski w sprawach zawodowych. Wówczas mamą opiekował się jej brat. - Jadąc tam, odwiedzałam wszystkie Maryjne sanktuaria prosząc o cud uzdrowienia. Wracając wstąpiłam do Górki Klasztornej, do najstarszego polskiego sanktuarium Maryjnego, nie wiedząc o tym, że mieści się tu siedziba Stowarzyszenia Matki Bożej Patronki Dobrej Śmierci. Nie wiedziałam dotychczas, że takie istnieje. Wtedy po raz pierwszy pomodliłam się nie o zdrowie, ale dobrą śmierć dla mamy. Wróciłam, kupiłam jej figurkę Matki Boskiej, ucałowała ją. Potem znów musiałam wyjechać, bo zmarł również mój teść. Zanim pozałatwiałam wszystkie sprawy, zadzwonił brat przekazując słowa mamy, że nie zdążę wrócić. Zaraz potem zadzwonił po raz drugi, że mama umarła - wspomina kobieta. 

   Pani Leokadia umarła w pierwszy piątek miesiąca, we wspomnienie św. Siostry Faustyny, 5 października, zaopatrzona Sakramentem Chorych. Ksiądz z Panem Jezusem stał obok i modlił się Koronką do Bożego Miłosierdzia. - To jest łaska, żeby umrzeć przy księdzu, właściwie Pan Jezus sam po nią przyszedł. Ksiądz ją pobłogosławił Najświętszym Sakramentem. Umarła w momencie, kiedy ksiądz zaśpiewał: Święty Boże, Święty mocny, Święty Nieśmiertelny. Śmierć była krótka, lekka, nie cierpiała, ani nie dostawała żadnych środków przeciwbólowych. Nie było nic z tych rzeczy, o których mówił lekarz. Po prostu zasnęła. Odeszła spokojna. I ja byłam radosna, że miała taką dobrą śmierć - opowiada pani Maria, dodając: - Mój brat Jerzy był z mamą bardzo zżyty, bardzo związany. Nie wyobrażał sobie, jak to będzie po jej śmierci. Ja byłam spokojna, ubrałam ją do trumny, a on był zrozpaczony. Jeszcze przed pogrzebem zawiozłam go również do Matki Boskiej Pocieszenia i złożyłam perły, które nosiła mama jako wotum za pocieszenie, że ona się nie bała ani ja. Nie było smutku ani w niej ani we mnie. Smutny był tylko Jerzy. Zanim ksiądz przyniósł księgę, do której miałam wpisać ten dar, zdążyłam zmówić różaniec w intencji mojego brata. Prosiłam Matkę Boską, żeby go pocieszyła. Nie mówiłam mu o tym, że się modlę za niego. Wracając z Błotnicy powiedział do mnie: wiesz, taki jestem dziwnie spokojny, już nic się nie martwię, nie ma we mnie smutku. Po powrocie do domu znalazłam w skrzynce list z Górki Klasztornej z obrazkami Matki Bożej Dobrej Śmierci, gdyż stałam się Jej czcicielką. Został wysłany w dniu pogrzebu mojej mamy. Wiem teraz, że Matka Boska Dobrej Śmierci była przy nas obecna cały czas. Teraz ja proszę Pana Boga słowami z wiersza mamy, abym tak jak ona umiała się pożegnać z tym światem i przywitać z tym lepszym: 

   Dziękuję Ci Boże za wszystko, co miałam / Za radości i smutki, za to, że cierpiałam. / Wynagradzam Bogu tak, jak tylko umiem / Bo był zawsze ze mną i w każdej godzinie / A gdy przyjdzie pora, niech ja Boże, wiem / By się przygotować na spotkanie Twe - ufnie kończy opowieść Maria, córka Leokadii i Tadeusza. 

    gk, mp

  Sanktuarium Maryjne w Górce Klasztornej - siedziba Apostolstwa Dobrej Śmierci.

Fot. arch. ADŚ